Wisienką na torcie naszej wyprawy był Teheran. Największa
aglomeracja na Bliskim Wschodzie i stolica Iranu. Miasto znane przede wszystkim
z przekazów medialnych, aczkolwiek częściej się o nim słyszy niż ma możliwości
jego zobaczenia.
Do miasta przybyliśmy
około 3 nad ranem i nasz host, który kontaktował się z nami prawie codziennie
obiecał, że ktoś odbierze nas z dworca. Słowa dotrzymał. Przy wyjściu z dworca
kolejowego czekał na nas pan z kartką z imieniem Monica (każdy załatwiał hosta
w innym mieście). Wpakowaliśmy się (już standardowo) w szóstkę to samochodu –
peugeota 206, oczywiście koloru białego, który jest zdecydowanie ulubionym
kolorem Irańczyków. Kiedy zapytałem kierowcę, dlaczego akurat kolor biały jest
tak popularny odpowiedział: „Jak to dlaczego? Przecież jest łady i łatwo da się
go naprawić”.
Naszym kierowcą był Amir. Przyjaciel hosta, który był
lekarzem, był tej nocy na dyżurze i nie mógł się nami zająć. Amir to wulkan
energii, mimo późnej pory tryskał wigorem. Powiedział nam, że możemy się położyć
gdzie chcemy, brać wszystko co chcemy i ,że ogólnie mamy się czuć jak u siebie
w domu. Rano miał wrócić Szachab (czyli człowiek, który nas przyjął).
Tradycyjnie już ułożyliśmy się na podłodze i poszliśmy spać.
Szachab około 10 rano przywitał nas śniadaniem, na które
składał się świeży chleb, jajecznica z pieczarkami, oliwki, biały ser, kilka
serków a`la nasze homo i dżem z owocu, który przypominał mózg … Z nieskrywaną radością przystąpiliśmy do
jedzenia.
Mieszkanie Szachaba wyglądało typowo kawalersko. Panował ogólny
bałagan, jednak było wszystko co może być do życia potrzebne czyli trzy pokoje,
komputery z Internetem, wifi, pełna lodówka, dwie łazienki z czego jedna z
„europejską” toaletą, przygotowaną specjalnie dla gości z CouchSurfingu.
Szachab to prawdziwy entuzjasta tej formy podróżowania. Rok temu spędził w
Europie 40 dni i tylko raz nie skorzystał z CouchSurfingu, było to w Krakowie.