poniedziałek, 9 kwietnia 2012

London Calling!

W  Londynie, po raz pierwszy, znalazłem się w 2007 na wycieczce zorganizowanej przez mojego nauczyciela języka angielskiego. Wtedy na lotnisku w Goleniowie pod Szczecinem powiedział: „Pamiętajcie jedziemy tam na wycieczkę, a nie do pracy”, przypomniałem sobie te słowa siedząc, w oczekiwaniu na swój lot RyanAirem do Londynu Stansted, Tym razem leciałem z nadzieją na znalezienie pracy, która pozwoli mi sfinansować pobyt w mieście i dalszą część wakacji.

Przygotowania, które poczyniłem jeszcze w Polsce polegały na wydrukowaniu 100 kopii CV, w którym bardzo dokładnie opisałem swoje doświadczenie zawodowe (zależało mi na pracy w gastronomii). Pracowałem wcześniej w kilku restauracjach, barach i firmach cateringowych, ale tylko w Polsce. W CV należy oczywiście podać także numer kontaktowy. Zostawiałem tam po prostu puste miejsce i dopisałem go na miejscu w Anglii, dostając za darmo karte PrePaid, którą należy odrazu doładować. Nie przebierałem w ofertach i wybrałem Orange. Doładowanie za 10£ starczyło mi do końca pobytu. Co ciekawe, telefon można doładować nawet za 5 czy 10 pensów.

Próbowałem wysyłać także ogłoszenia przez GumTree jednak pozostawały one bez odpowiedzi (prawdopodobnie dlatego, że nie byłem na miejscu i nikogo nie interesowało, że przyjeżdżam za tydzień czy dwa dni). 

Zabukowałem sobie hostel korzystając ze strony London Hostels Association. System rezerwacji jest dość dziwny, ale wynika to ze specyfiki działania tych hosteli. Rezerwację, można zrobić na tydzień przed przyjazdem, najlepiej telefonicznie. Należy także wpłacić kaucję wielkości tygodniowego czynszu, która na koniec pobytu jest zwracana. Cena znacznie spada (do około 13£ za dzień) jeżeli zarezerwujemy pokój na minimum dwa tygodnie. Trafiłem do 3-osobowego pokoju w hostelu Rialton House.


Myślałem o założeniu numeru ubezpieczenia NIN, który pozwala na legalne zatrudnienie, ewentualny zwrot podatku i możliwość szukania pracy przez pośrednika np. JobCenter. Niestety nie miałem przecież stałego adresu, na który mogłyby przyjść papiery, ani czasu na czekanie (cała procedura trwa około 6 tygodni).

Na tym właściwie skończyły się moje przygotowania. Sądziłem, że to nie możliwe aby w mieście wielkości 1/3 naszego kraju nie znaleźć pracy w przeciągu kilku dni, a czas naprawdę mnie gonił gdyż na początku sierpnia miałem już być w Maroko, więc chciałem pracować około 5 tygodni (podczas rozmów mówiłem, że wziąłem dziekankę i chcę zarobić na dalsze studia).

Przepełniony optymizmem i podniecony myślą życia we wspaniałym Londynie przez miesiąc, wsiadłem na pokład. Dużo otuchy dodawał mi fakt, że na szczęście, nie byłem zdesperowany i bardziej niż na zarobek liczyłem na przeżycie przygody.

Z Goleniowa wyleciałem około 11:30 polskiego czasu, więc około 12 (czasu angielskiego) było już na miejscu . Na Stansted panuje oczywiście ogromny ruch i kolejki są bardzo duże. Z lotniska wykupiłem transfer z firmy easyBus za 8£. Dojazd do Baker Street trwa około 2 godzin. Do miasta (Liverpool Street) można się tak ze dostać za pomocą Stansted Expressu, cena to około 20£, ale podróż trwa tylko 45 minut.

Podczas pobytu w mieście spotkałem kilka osób, które otwarcie mówiły, że nie kupują biletu na pociąg tylko wsiadają i jadą (podobno nikt ich nie sprawdza).

Mój hostel – Rialton House znajdował się w pobliży stacji metra Paddington, więc dojazd z Baker Street za pomocą metra nie stanowił problemu. Ja jednak (nie wiedzieć czemu) postanowiłem się przejść podążając z mapą Google.

W trafiłem do trzyosobowego pokoju na ostatnim piętrze. W pokoju zastałem Hiszpana, który był w Londynie na kursie angielskiego i dziś opuszczał hostel, więc zająłem jego miejsce. Pokazał mi moją szafkę w kuchni, doradził zamykanie jej na klucz i kupienie sobie kłódki do zamykania swojej „klatki” w lodówce. Po hostelu, krążyły plotki o duchu Kacprze, który zjadał nie swoje jedzenie … Ogólnie mój „przewodnik” nie był on zbytnio zadowolony z kursu, gdyż: mieszkał prawie z samymi Hiszpanami, na kursie byli prawie sami Hiszpanie, w Londynie są prawie sami Hiszpanie. O ile z tym ostatnim przesadził (chociaż w związku z kryzysem jest ich naprawdę dużo), to dwa pierwsze spostrzeżenia były prawdziwe. Moimi współlokatorami byli Hiszpan - Riki i Włoch – Duvan. Przez długi czas ja i Duvan stanowiliśmy jedyną niehiszpańską mniejszość (później przyjechała jeszcze Niemka). W całym hostelu królował język hiszpański i Hiszpanie, którzy gotują po nocach, pobudzając apetyt skromnie żyjących Polaków, chociaż bardziej niż mnie irytowało to Duvana. Na całe piętro przypadała dobrze wyposażona kuchnia, dwie toalety i dwa prysznice. Sprzątane było codziennie około 11 rano. Pani, bez pukania, odkurzała w pokoju, zabierała śmieci i wychodziła. Zapominała chyba o toaletach i prysznicach, gdyż były naprawdę w przerażającym stanie.

Pokój bardziej przypominał akademik niż hostel. Każdy miał łóżko, szafę, stolik i sejf. Była także umywalka, lustro i mały telewizor. Duvan pracował (chyba jak każdy Włoch w Londynie) we włoskiej restauracji i bardzo słabo mówił po angielsku. Z tego powodu miał problemy i często zmieniał pracę (tzn. włoską restaurację). Był jednak bardzo miłym i pomocnym człowiekiem. Riki z kolei mówił (jak na Hiszpana) bardzo ładną angielszczyzną. Mieszkał w Londynie już 4 lata i pracował jako paparazzi. Wychodził do pracy około 17 i wracał o 4 rano a potem jeszcze przez około dwie godziny wysyłał zdjęcia do agencji, która dała mu motor i zwracała za paliwo, po to aby szybko mógł poruszać się po West Endzie w poszukiwaniu celebrytów. Za swój największy sukces (także finansowy) uważał zdjęcia zrobione Lady Gadze, którą sfotografował po sześciu godzinach oczekiwania.




(pokój w Rialton House)


(a deszczyk pada ...)

Tygodniowy czynsz wynosił 91£. Mogłem zaoszczędzić jednak sporo pieniędzy na komunikacji miejskiej, gdyż hostel jest doskonale położony. Okolica to jedna z najlepszych dzielnic Lodnynu I porsche czy ferrari na podjazdach po jakimś czasie przestały na mnie robić wrażenie. Niedaleko od hostelu znajduje się ulica Edgeware Road, której południowa część zwana jest Little Cairo lub Little Beirut (ja nazwałem ją Mała Arabia). Znajduje się tam wiele barów w fajką wodną, islamskie banki, angielskie banki z arabskojęzyczną obsługą, restauracje z mięsem halal czyli pozyskiwanym zgodnie z prawem szariatu, punkty, w których za 10£ można było zdjąć simlocka z telefonu i dzięki temu dużo taniej dzwonić do rodziny za granicą, a także stoiska z przysmakiem z Bliskiego Wschodu czyli kukurydzom w kubeczku polaną sosem lub posypaną przyprawami. Nazwy wszystkich lokali, sklepów czy banków podane były także w języku arabskim. Okolice Hyde Park Corner to ulubione miejsce spotkań kobiet w burkach, których w tej części Londynu jest bardzo wiele. Przychodzą tam na pikniki ze swoimi dziećmi. Droga z pracy do domu wiodła przez tą właśnie ulicę, jeżeli wracałem z popołudniowej zmiany (około 23) byłem często jedynym człowiekiem o europejskim wyglądzie w okolicy, mimo to czułem się bardzo bezpiecznie.

Nieopodal hostelu znajdują się sklepy Sainsbury i Tesco, restauracje i bary, stacja kolejowa Paddington, stacje metra Paddington, Lancaster Gate, Queensway.

Z Rialton House można było bez problemu dojść na piechotę do Oxford Street, Hyde Parku jednak dla mnie był to punkt wypadowy, z którego na piechotę doszedłem, aż do Imperial War Museum czy na Camden Town, bo przecież Londyn najprzyjemniej zwiedza się na własnych dwóch nogach.

Cena za hostel jest naprawdę atrakcyjna (w porównaniu do innych tego typu obiektów) i polecam go każdemu, kto chciałby spróbować swoich sił w Londynie, a nie ma tam żadnego, konkretnego punktu zaczepienia. Można tam spotkać fajnych ludzi i bezstresowo przeżyć pierwszych kilka tygodni w mieście.

Łatwiejsza część moje planu została wykonana. Najtrudniejsze i najmniej pewne było dopiero przede mną. Następnego dnia rozpocząłem poszukiwania pracy.


(Londyn!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz