wtorek, 27 grudnia 2011

6-7.12 Droga do granicy, czyli Welcome to Iran!


Nadszedł dzień wyjazdu. Niestety nie udało mi się załatwić większego plecaka, więc miałem do dyspozycji tylko szkolny, mały plecaczek pożyczony od Magdy. Zredukowałem rzeczy, które zabiorę do niezbędnego minimum (jak się później okazało niczego mi nie zabrakło).


(mój mandżur)

Wyruszyłem na A. Ş.T.I. czyli dworzec w Ankarze. Jechaliśmy autobusem firmy Ağrı Dağı (to turecka nazwa na górę Ararat). Bilety do granicy w Gurbulak  kupiliśmy tydzień wcześniej po 60TL od osoby.  Czas, więc na przedstawienie ekipy, z którą podróżowałem. Była ona złożona ze studentów podobnie jak ja będących na wymianie w ramach programu Erasmus. Stanowili ją: Marlena, Monika i Monika (studentki archeologii), Jagoda (dziennikarka), Łukasz (prawnik) i ja. Tak, więc silną i stosunkowo dużą, sześcioosobową grupą o 15 czasu tureckiego ruszyliśmy w kierunku granicy.


(kierunek Iran!)

Z każdym przejechanym kilometrem temperatura spadała, a na poboczach i coraz wyższych górach pojawił się śnieg. W autobusie panowała cisza … Byliśmy jedynymi ludźmi, którzy rozmawiali. Kelner zajmujący się bufetem zwrócił nam uwagę, że zachowujemy się za głośno.  W autobusie doszło także do śmiesznej sytuacji, kiedy to siedzący na fotelu obok Irańczyk najpierw poczęstował mnie mandarynką, a kiedy zobaczył, że mi zasmakowała obdarował mnie siatką ogórków …

Ok. 7 rano następnego dnia byliśmy w Doğubeyazıt (chyba najbrzydsze miejsce na Ziemi). Nasze bilety miały być do samej granicy, więc obsługa autobusu władowała nas do (jak nazwała go Marlena) shuttle-busa (normalnie kosztuje on 8TL), którym pojechaliśmy jeszcze 15 kilometrów do Gürbulak, gdzie znajduje się przejście.


(przejście graniczne - strona turecka)


(ostatnia toaleta w Turcji)

Po chwili odpoczynku, wyruszyliśmy pieszo przez wrota w stronę Iranu. Na granicy nie było w ogóle ruchu, nie stały żadne tiry ani autobusy. Zaraz po skontrolowaniu przez tureckiego pogranicznika dopadł do nas człowiek oferujący wymianę dolarów, euro i lir na irańskie riale. W Internecie odnalezienie aktualnego kursu riala jest praktycznie niemożliwe a orientacyjny kurs bardzo różni się od rzeczywistego. Wymieniliśmy więc po 20$ po kursie 10`000 riali za 1$. Udaliśmy się w stronę irańskiej kontroli paszportowej. W budynku znajdowała się także strefa wolnocłowa – jednak to już jest Iran … Nie znajdziemy tu tego po co zachodzimy do sklepów w strefie wolnocłowej, zamiast tego możemy kupić pralkę, żelazko, zestaw do parzenia herbaty. Po kontroli paszportowej nadszedł wielki moment (raczej dla dziewcząt), przywdziały po raz pierwszy swoje chusty i założyły tuniki. W Iranie, który jest państwem teokratycznym, a ustrój oparty jest na prawie szariatu kobiety (nawet turystki) muszą chodzić w chustach, zakrywających włosy.  

Zaraz po wyjściu z budynku dopadła nas grupka ludzi oferujących wymianę. Pojawiły się lepsze propozycje - 13000 riali za 1$ - taki był rynkowy kurs. Polecam więc wstrzymanie się z wymianą. Jeszcze jedna uwaga. W Iranie nie działają nasze karty bankomatowe, oznacza to, że należy zabrać ze sobą tyle gotówki, aby wystarczyło na cały pobyt. Najchętniej przyjmowanymi walutami są euro i dolary (na północnym zachodzie także tureckie liry), przy wymianie na ulicy (co jest bardzo powszechne) im wyższy nominał tym lepszy kurs. Kursy bardzo często się zmieniają i należy uważać. Kiedy przyjechaliśmy 1$ = ok. 13000IR, a 1€ = ok. 16000 a przed naszym wyjazdem odpowiednio 14500IR i 19000IR.

Na granicy nie ma czasu na myślenie. Od razu zostaliśmy skazani na łaskę i dobre serce lokalnej społeczności.  Taksówka za 15000IR podwiozła naszą szóstkę (oczywiście za jednym zamachem) do Bazargan (nie wiedzieć czemu nie chciał nas zabrać do Maku gdzie znajdowałaś się dworzec autobusowy – w Iranie nazywa się go terminalem). W Bazargan wysiedliśmy na miejscu, które wyglądało jak raj dla ludzi, którzy chcą się przesiąść z taksówki do taksówki … Od razu zostaliśmy przechwyceni przez kierowcę, który gotów był zabrać na dworzec za 20000IR za osobą i tu popełniliśmy błąd, który już nigdy więcej nam się nie zdarzył – nie zapłaciliśmy. Po przyjedzie na miejsce okazało się, że jednak musimy zapłacić  140000IR za wszystkich. Morał jest więc  taki: w Iranie zawsze należy płacić za taksówkę z góry! Zasada ta dotyczy także restauracji czy kafejek internetowych, najlepiej mieć już ten moment za sobą szczególnie jeżeli nie ma z nami zaprzyjaźnionego Irańczyka.

Zaraz po wyjściu z taksówki, jeden ze sprzedawców zaoferował nam bilet do Tabriz, który miał być naszym pierwszym przystankiem w Iranie za 35000IR. Zdecydowaliśmy się skorzystać z tej propozycji (mimo, że nie chciał negocjować ceny). Usiedliśmy w biurze i zostaliśmy poczęstowani herbatą. Dworce w Iranie działają na podobnej zasadzie jak w Turcji – jest dużo prywatnych firm, które mają swoje odziały i w nich należy kupić bilet. Była już 12 w południe, wcale nie dlatego, że dotarcie do Maku zajęło nam dużo czasu. Strefa czasowa Iranu do +3.5 UTC, co oznacza półtorej godziny do przodu względem Turcji i dwie i półgodziny względem Polski.







(terminal w Maku)

W międzyczasie postawnowilismy założyć fundusz podróżniczy, który był aktywny przez całą naszą wyprawę. 

Fundusz podróżniczy = wspólne pieniądze. Co jakiś czas każdy dawał określoną sumę, aby zasilić fundusz - problem rozliczenia miedzy sobą i mówienia sprzedawcy, że chcemy płacić osobno zostaje rozwiązany. Uważam to za bardzo praktyczne rozwiązanie, bo pozwala zaoszczędzić dużo czasu i niepotrzebnego bałaganu.

Odjazd autobusu był zaplanowany na 13:30 jednak wyjechaliśmy oczywiście pół godziny później. To już nie Turcja, gdzie autobusy muszą chodzić jak w zegarku. W Tabriz byliśmy około 18. Na dworcu po ok. 10 minutach podszedł do nas student, który zaproponował pomoc.  Po załatwieniu potrzeb bieżących (1000IR) zaprowadził nas do taksówki i za 50000IR i udaliśmy się na ulicę Fredosi gdzie znajdowały się tanie hotele (CouchSurfing nie wypalił).


(rondo w Tabriz)

Ulica Ferdosi (od nazwiska wielkiego irańskiego poety) stanowi centrum Tabriz. Postanowiliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Trudność w zamówieniu jedzenia w Iranie polega na tym, że oczywsice menu jest w języku farsi, a ceny podane są w liczbach wschodnioarabskich, mimo, że nasze cyfry nazywamy arabskimi, w większości nie przymonają one tych używanych w krajach islamskich. Po obejściu kilku restauracji zdecydowaliśmy się zjeść w irańskim fast foodzie. Mieliśmy błędne przeświadczenie, że w tym kraju jest niesamowicie tanio (chyba po lekturze zagranicznych blogów i przewodników). Tu muszę wytłumaczyć kolejną rzecz – dwie waluty.

Riale czy tomany? – praktycznie obydwie, teoretycznie jedna. Oficjalną walutą Iranu jest rial irański, jednak z powodu dużej inflacji wynoszącej około 16%, powszechnie stosuje się tomany. Jeden toman do 10 riali, nie oznacza to, że w obiegu są dwie waluty. Toman to jedynie nazwa. Jeżeli więc wydzimy cenę ۵۰۰۰ (5000) i sprzedawca mówi, ze jest to cena w tomanach  należy zapłacić mu 50000IR. Na początku sprawia to masę problemów, jednak po kilku dniach już bez problemu da się wyczuć o jaką cenę chodzi.


(z powodu dużego rozmiaru banktonów miejscowi mają specyficzną technikę ich liczenia, polega ona ustawieniu pieniędzy w spsoób pokazany na zdjęciu, a potem zaginaniu ich na środku)

W restauracji doszło do niemiłej sytuacji. Zaczęliśmy od dużego faux pax. W każdej knajpie na stole leżą chusteczki do nosa (takie w kartoniku), nie wiele myśląc zaraz po wejściu każdy zaczął dmuchać w nie nos bez opamiętania. Później dowiedzieliśmy się, że to bardzo niegrzeczne i, że chusteczki służą tylko i wyłącznie do wycierania rąk. Przystąpiliśmy do zamówienia. W restauracji było angielskie menu z niewiele mówiącymi nazwami kanapek. Trzy razy pytaliśmy kelnera czy ceny są w rialach czy tomanach. Odpowiedział, że w rialach. Bajecznie tanio! Każdy zamówił to, co najdroższe i przystąpiliśmy do uczty (hamburgery w Iranie są podawane w większości wypadków w długiej, podłużnej bułce). Przy rachunku okazało się, że kanapki nie kosztują jednak po 0, 30$ … Zrobiliśmy aferę na całą restaurację. Biedni Irańczycy siągneli ludzi mówiących po angielsku i niemiecku. Oczywiście byliśmy naiwni myśląc, że zjemy prawie za darmo, jednak kelner trzy razy zapewniał nas, że ceny są w rialach i bardziej chyba o to chodziło.




( Irańczycy uwielbiają „śmieciowe jedzenie”, aczkolwiek w nikłym stopniu odpowiada temu, co serwuje Mc Donald czy KFC, których oczywiście w Iranie nie ma - jednak mają oni swoje sposoby na oszukanie systemu) 


Po posiłku udaliśmy się do hotelu. Wybraliśmy Mashad Hotel na ulicy Ferdosi. Negocjacje były długie i ciężkie. Najpierw zaoferowano nam dwa trzyosobowe pokoje jednak cena była zbyt wysoka, później okazało się, że możemy przenocować w pięcioosobowym pokoju (Łukasz miał dmuchany materac) i cena zaczęła być bardziej przyjazna – w końcu stanęło na 50000IR za osobę, prysznic płatny dodatkowo 20000IR za osobę i tu pomogło moje magiczne zaklęcie („recepcjonista” rozumiał turecki) „yabanci arkadaş price” i mieliśmy cenę 10000IR.


Zmęczeni po dwóch dniach podróży szybko zasnęliśmy w dużym i ciepłym pokoju.


Po pierwszych dniach miałem mieszane odczucia odnośnie Irańczyków. Wydawało mi się, że to mili ludzie (podarowani nam ogórki, orzechy i prawie całą paczkę papierosów), jednak kiedy w grę zaczęły wchodzić pieniądze, wszystko się zmieniało i stawiali się bardzo nieprzyjaźni. Jak się potem okazało byłem w błędzie… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz