piątek, 30 grudnia 2011

8-9.12 Tabriz czyli wielka wyżerka i irańska Kapadocja


O 9 byliśmy już gotowi do wyjścia. Bez śniadania udaliśmy się na wycieczkę po Tarbiz w poszukiwaniu kafejki internetowej (chcieliśmy skontaktować się z kimś z CouchSurfingu) i irańskiej karty SIM. Ulice były opustoszałe, a sklepy dopiero się otwierały. Po kilku nieudanych próbach zakupienia karty skapitulowaliśmy. Skorzystaliśmy za to po raz pierwszy z irańskiego Internetu. Jeżeli ktoś kiedykolwiek używał bezprzewodowego Internetu PLAY to myśli, że o wolnym Internecie może napisać książkę, jednak jest w błędzie … To co zastaliśmy w irańskich kafejkach (Kaffenet – ok.10000IR za godzinę) przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Otwieranie maila przez 5 minut to normalka. Oczywiście 90% zachodnich stron jest zablokowanych (o dziwno nie dotyczy do strony couchsurfing.org, mimo, że przyjmowanie obcokrajowców na noc w Iranie jest zakazane), w tym facebook.com. Sprytny użytkownik Internetu powie, że możemy użyć proxy, jednak większość stron oferujących darmowe serwery ze Sri Lanki czy innych krajów też jest zablokowana. Pozostaje zainstalowanie facebook`a z pendriva … To nie żart. Obsługa kafejki powinna być w stanie uruchomić tę stronę, jednak bywa z tym różnie. Dodatkowo weryfikacja tożsamości trwa bardzo długo, a Internet jest bardzo wolny, więc nie bardzo lubi obrazki i różne bajery, które muszą się wgrać.


(zaawansowana irańska technologia)

Zrezygnowani zdecydowaliśmy się odwiedzić Nassera Khan. Żywą legendę (nie waham się tego napisać) irańskiego przemysłu turystycznego. Urzęduje on w swoim biurze przy ulicy prowadzącej na słynny bazar w Tabriz. Niestety nie zastaliśmy go w biurze, jednak pracownik biura do niego zatelefonował i umówiliśmy się za pół godziny.

Było już koło 11 i powoli zaczynał nam doskwierać głód, weszliśmy więc w bazar (zaimek w jak najbardziej tu pasuje, bazar w Iranie to istny labirynt przykryty dachem, zupełnie nie przypomina tego jaki znamy z Polski, tutaj bazar to poważna instytucja, zarządzana przez poważnych ludzi, jak powiedział nam nasz host w Teheranie: „Bazar to ekonomiczne centrum miasta”). Ku naszemu zdziwieniu wszystkie sklepy były zamknięte. Było święto. Ostrzegał nas przed nim ambasador, do którego napisaliśmy maila przed wyjazdem.


Jednak bazar nie był pusty, kręcili się po im ludzie. Tu muszę wyjaśnić, ludzie czyli 85% mężczyzn.  Na irańskich ulicach oczywiście są kobiety, jednak ja miałem wrażenie, że otaczają nas sami mężczyźni. Przez cały wyjazd w sumie poznaliśmy trzy kobiety, z żadną z nich nie miałem okazji porozmawiać, o czymś innym niż przysłowiowej pogodzie.


(Bazar w Tabriz)

W pewnym momencie ktoś nas poczęstował kawałkiem chleba z twarogiem, który smakiem przypominał ser feta. Myśleliśmy, że to jakaś forma promocji czy poczęstunek z powodu otwarcia nowej knajpki. Kilka metrów dalej zauważyliśmy, że w bocznej uliczce jest bardzo dużo ludzi. Ruszyliśmy więc do przodu.  Po wejściu przez drzwi zauważyliśmy, że to nie uliczka lecz coś w rodzaju placu, gdzie ludzie (100% mężczyzn) siedząc na dywanach, na podłodze coś jedli. Byliśmy głodni, jednak speszyliśmy się ze względu na „bardzo liczne męskie towarzysko”. Nagle mężczyzna w średnim wieku zgarnął naszą szóstkę i zaprosił do środka, szybko znalazło się dla nas miejsce (oczywiście na dywanie, na podłodze) i został podany ogromny talerz chleba i micha sera, a do tego oczywiście herbata. Pierwsze pytanie z naszych ust to o: ile trzeba zapłacić za tą przyjemność? Dwóch panów, którzy dobrze mówili po angielsku odpowiedziało, że nic, że to za darmo, ze względu na święto. Wspaniale! Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Zabraliśmy się do jedzenia. Po wypiciu trzech herbat, powiedzieliśmy, że dziękujemy bardzo i, że już chcemy iść. Panowie powiedzieli, że możemy zabrać to ze sobą, więc opuściliśmy plac bogatsi o miskę sera i siatkę chleba. Wspaniały początek dnia!

(śniadanko)



(restauracja na placu)

Udaliśmy się do biura informacji turystycznej.  Tam przywitał nas Nasser Khan, który (przynajmniej mnie) bardzo zaskoczył swoim, mimo wszystko, mało irańskim wyglądem. Przez telefon zrozumiał, że jesteśmy z Holandii.


(Nasser Khan w pracy)

Poland – nazwa naszego kraju w języku angielskim jest doprawdy fatalna. Nie dość, że przymiotnik (polski) to polish co oznacza min. polerować to jeszcze łatwo pomylić z Holland. Na szczęście w Iranie to nie problem, gdyż Polska to po irańsku:  لهستان (Lahestân) i to w ten sposób w większości wypadków odpowiadałem na zaczepki w stylu „Hello Sir! Where are you from? Welcome to Iran!”

Kiedy Nasser dowiedział się, że jesteśmy z Polski rozpromienił się. Zaczął do nas mówić po polsku! „Cześć”, „Siemasz”, „Wyluzuj” to tylko mała próbka jego możliwości. W zanadrzu ma także prawdziwe perełki, których nie będę zdradzał, bo po prostu trzeba je usłyszeć na żywo z jego ust. Od razu przystąpił do działania – poczęstował nas herbata. Wypiliśmy po dwie. Później ruszyliśmy do kantoru. Wymieniliśmy po 100$ po kursie 13000IR. Oznaczało to, że po raz pierwszy w życiu trzymałem w rękach milion! Zostałem prawdziwym perskim milionerem …


(1300000IR; słownie: milion trzysta tysięscy irańskich riali)

W drodze powrotnej do biura, dzięki pomocy naszego przewodnika powiększyliśmy nasze zapasy jedzenia o kilka jajek, ziemniaki, masło i chleb (kolejne jedzenie rozdawane na ulicy). Wróciliśmy na chwilę do hotelu, żeby odłożyć to co zebraliśmy i chwilę odpocząć.


(kolejka po jedzenie)

Później Nasser obiecał nam tradycyjny lunch (oczywiście za darmo). Musieliśmy jednak chwilę poczekać, więc zaprowadził nas do swoich przyjaciół (których ma masę, idąc po ulicy cały czas się z kimś wita, powiedział mi „Dobrze jest być popularnym”). W sklepie ze srebrem i dywanami w ramach siedziała grupa mężczyzn. Zajadali się daktylami i gotowanymi ziemniakami posypanymi solą i suszoną miętą. Jak się po chwili okazało, wśród nich był dealer mercedesa na cały Azerbejdżan Wschodni i jego syn oraz zarządca bazaru w Tabrizie i jego synowie. Czyli świeżo upieczeni perscy milionerzy jedli sobie gotowane ziemniaki z największymi szychami w mieście. Niestety średnio mówili po angielsku, a nasz turecki (w północno-zachodnim Iranie, wszyscy mówią po turecku, tyle, że w azerbejdżańskiej jego odmianie, która była dla nas jeszcze bardziej niezrozumiała niż ta ze Stambułu, mimo to wszystkie anteny telewizyjne są zwrócone w stronę Turcji, bynajmniej nie po to żeby się uczyć języka, po prostu Irańczycy szukają ciekawszych programów niż przemówienia uczonych w Koranie).

Około 14 udaliśmy się na obiecany lunch. Mimo dużej  kolejki weszliśmy do maleńkiej salki pierwsi. Siedzieliśmy na ławkach przy niskim stole nakrytym „obrusem” wykonanym z tego samego materiału co torby jednorazówki (majątek człowieka, który je sprowadził do Iranu musi być porównywalny z najbogatszymi szejkami – używa się ich wszędzie) . Na pierwsze danie podano zupę, ciężko mi określić jej smak, co ważne do środka należało nawrzucać porwanego na kawałki, podanego wcześniej, chleba.  Na drugie było to samo tylko, że w miseczce było mięso (najpewniej wołowina) i fasola. Do lunchu podano także surową cebulę, którą miejscowi (my także) zagryzali danie, którego nazwa to dizi. Nie zwaliło nas ono z nóg aczkolwiek przynajmniej po raz kolejny najedliśmy się za darmo.




(ja i dizi)

Po posiłku posiedzieliśmy jeszcze chwilę w sklepie z dywanami w ramach. Wypijając dwie herbaty (tym razem z cynamonem). Później dostaliśmy kolejne zaproszenie na herbatę. Tym razem w centrum handlowym, dodatkową atrakcją było ciastko imbirowe (sucha buła z nutką imbiru), które również trafiło do naszego magazynu.

Podczas całego naszego pobytu na bazarze, ani razu nie jadły z nami kobiety, podobno nie dlatego, że nie mogły przyjść, ale dlatego, że poczęstunek był głownie dla pracowników bazaru, którymi są mężczyźni, w centrum na herbatkę z ciastkiem zatrzymało się kilka przedstawicielek płci zakrytej.

Nasser obiecał nam pomoc w kupieniu biletów do Isfahanu gdzie mieliśmy jechać wieczorem następnego dnia. Udaliśmy się do biura podróży jednak biletów już nie było. Na szczęście po raz kolejny z pomocą przyszedł Nasser, który po kilkunastu telefonach załatwił dla nas bilety za 160000IR. Kupiliśmy także za 10$ przewodnik po Iranie z wydawnictwa LonelyPlanet, normalnie kosztuje 26$, ale robią kolorowe kopie w Teheranie … (przy zakupie 10 sztuk zniżka!). Zdecydowaliśmy się także na wycieczkę do irańskiej Kapadocji czyli pobliskiego  Kandovan. Za prywatnego busa na cztery godziny (dwie na dojazd w obie strony i dwie nam miejscu) zapłaciliśmy 30$. Nasser pomógł nam także w zakupie irańskiej karty SIM. Niestety nie pamiętam jaki był koszt samej karty, ale doładowaliśmy ją za 50000IR i bez oszczędzania starczyła nam do końca pobytu.


(irańskie cuda techniki)

Było już około 18 i na bazarze trwały uroczystości związane ze świętem, które niestety jutro już się kończyło. Postanowiliśmy je obejrzeć. Na miejscu okazało się, że nie damy rady nic zobaczyć, dodatkowo było tam wielu mężczyzn, krzyczących coś w niezrozumiałym dla nas języku farsi. Idąc za radą ambasadora postanowiliśmy trzymać się z dala od religijnych obrzędów, które ponoć mogły się przekształcić w manifestacje polityczne.

Teraz postaram się przybliżyć owe tajemnicze święto dzięki któremu mieliśmy pełne brzuchy i nic nie zwiedziliśmy …

Święto związane jest z 10. dniem pierwszego miesiąca w muzułmańskim kalendarzu czyli muharramu. Nosi nazwę Aszura i jest to najważniejsze święto szyitów (Iran to jedyny kraj na świecie, gdzie dominuje ten odłam islamu).  Tego dnia opłakuje się męczeńską śmierć Husajna ibn Alego, wnuka Mahometa poległego w bitwie pod Karbalą z wojskami kalifa omajjadzkiego 10 października 680 r. n.e. Jest to smutne święto, kobiety i mężczyźni muszą się ubierać w ciemne ubrania. W tym miesiącu nie bierze się ślubów i nie organizuje przyjęć, wyłączone są także iluminacje świetle (np. na placu Azadi  w Teheranie), a na ulicach królują czarne płachty. Jednak podczas największych uroczystości (trwających 5 dni) bogaci ludzie fundują darmowe jedzenie dla wszystkich, którzy chcą, nosi ono nazwę niazz.


(żałobne "dekoracje")

Gdy powróciliśmy do hotelu, zorganizowaliśmy sobie wspaniałą kolację, złożoną ze wszystkiego co udało nam się zgromadzić.


(spiżarnia)

Po tym dniu moje nastawienie do Irańczyków bardzo się zmieniło. Ich otwartość i ciepłe przyjęcie zrobiły na mnie pozytywne wrażenie i mimo, że nic w Tabrizie nie zobaczyliśmy to było bardzo udane wprowadzenie w irańską (choć świąteczną) rzeczywistość.

Następny dzień zaczęliśmy od piwka. Mimo wczesnej pory strzeliliśmy sobie po smakowitym irańskim, cytrynowym i oczywiście bezalkoholowym browarku. Przed wyjazdem do Kandovan, który był zaplanowany postanowiliśmy pozwiedzać troszeczkę Tabriz.


(co prawda irańskie piwo nie zamiesza w głowie, ale przynajmniej uzupełni braki witamin)

Wybraliśmy się więc w stronę Błękitnego Meczetu. Po drodze zagadał do nas nauczyciel języka angielskiego, który jak twierdził wszystkie swoje siwe włosy zawdzięczał swoim uczniom.  Oprowadził nas po wielokrotnie niszczonym przez trzęsienia ziemni meczecie. Mimo, że meczet jest odbudowywany to najprawdopodobniej nigdy nie powróci do czasów swojej świetności. Kawałki błękitnej mozaiki tylko gdzie nie gdzie są jeszcze na ścianach, a odbudowa polega  na dorysowywaniu brakujących elementów a nie ich doklejaniu.






(Błękitny Meczet)

Wstępy do większości atrakcji w Iranie są płatne, jednak są to koszty mało istotne dla naszego budżetu gdyż ceny biletów wahają się od 2000IR do 6000IR. Droższe atrakcje to Pałac Czterdziestu Kolumn w Isfahanie (10000IR) i Muzeum Klejnotów w Teheranie (30000IR).

W międzyczasie dołączył do nas Nasser, który przyniósł nam bilety do Isfahanu. Później odwiedziliśmy Muzeum Azerbejdżanu. W podziemiach - wystawa wielkich i robiących wrażenie rzeźb współczesnych poruszających tematy min. głodu i wojny. Na parterze i pierwszym piętrze kolekcja znalezisk archeologicznych.



(Muzeum Azerbejdżanu)

W drodze na bazar (skąd odjeżdżała nasza taksówka), za namową Nassera zaszliśmy do biura podróży by kupić bilety w drogę powrotną. Zdecydowaliśmy się na bilet z Tabrizu do Stambułu za 500000IR. Mieliśmy wysiąść po drodze np. w Sivas i stamtąd łapać autobus do Ankary. Nie było to najlepsze rozwiązanie jednak wypadki potoczyły się tak, że koniec końców lepiej być nie mogło, ale o tym w ostatnim wpisie z Iranu.




(ulice Tabrizu)

Z centrum Tabrizu do Kandovan jedzie się około godziny. Naszym kierowcą był człowiek, który później został ochrzczony mianem naszego pierwszego wujka. Oczywiście nie mówił po angielsku, jednak bardzo starał się nam wszystko wytłumaczyć w azerturkish.


(wujek we własnej osobie)


(taką furą woził się wujek)

Po drodze zatrzymaliśmy się przy sklepie, wujek kupił plastikowe kubeczki  i sięgnął do bagażnika. Wyciągnął z niego przeźroczysty napój w butelce po wodzie mineralnej. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie to, że w środku pływały jakieś nasiona, które wyglądały jak … bakterie. Oczywiście zaryzykowałem i skosztowałem dziwnego trunku. Okazało się, że to woda z cukrem i odrobiną mięty. Obyło się bez rewolucji – można pić wujkowy samogon.



(woda z bakteriami)

Pierwszym przystankiem były domki pasterzy. Podobnie jak w tureckiej Kapadocji to wydrążone w skale jaskinie. Wujek twierdził, że nie są już używane, jednak ślady obecności kóz wskazywały na co innego. W końcu dojechaliśmy do Kandovan. Niestety nie uświadczyliśmy Irańczyków na pikniku, zamiast tego leżała spora warstwa śniegu.  W przeciwieństwie do tureckiej wersji można rzeczywiście poczuć, że tu żyją ludzie. W około biegają kury, psy, osiołki, wisi pranie na sznurkach, a z kominów się dymi. Niestety jak napisałem wcześniej było już zimno i wszystko dookoła było pozamykane. W lato można tu napić się herbaty czy zapalić fajkę wodną. W wiosce znajduje się też masa straganików z orzechami i suszonymi owocami.


(domki pasterzy)





(Kandovan)


(przed spróbowaniem lepiej zapytać ...)

Po ponad godzinie spacerowania zgłodnieliśmy. Poprosiliśmy więc wujka, żeby zabrał nas na coś do jedzenia w drodze powrotnej. Zatrzymaliśmy się w typowej irańskiej restauracji. Zamiast stolików, dywany na podeście i jedno danie do wyboru, czyli zupa (również trzeba do środka nawrzucać porwanego chleba), wielki talerz ryżu (w żadnej knajpie w Polsce tyle nie nałożą), podłużny kawałek kebaba, surowa cebula i oliwki. Nazwa tego zestawu to "chelow kabab". Od początku podejrzewałem, że tego dania nie je się widelcem (noża nawet nie podano). Wujek dał nam lekcje. Należy urwać sobie kawałek chleba (nazwaliśmy go „vileda”) i do środka nałożyć sobie ryżu i kebaba. Oczywiście wszystko prawą ręką, do czego służy lewa napisze później. Taki obiad kosztował nas po 60000IR (zapłaciliśmy za wujka).


(doogh - kwaśny jogurt, doprawiony miętą i solą - tradycyjny kompan kebabu)

Według planu mieliśmy jechać na dworzec. Tak się stało. Wujek się jednak nie zatrzymał. Wyglądało to tak: „tu jest terminal, ale my jedziemy dalej” i pojechaliśmy …  Ponieważ już wcześniej marudziliśmy, że chcemy się napić herbaty, wujek nas na nią zabrał do typowo wujkowego miejsca. W lokalu siedzieli sami mężczyźni i palili fajkę wodną, popijając herbatą. Dziewczyny były już pogodzone z piciem herbaty w samochodzie, jednak okazało się, że wszyscy razem możemy wejść do środka. Mężczyźni w milczeniu popalali fajkę, oglądając jakiś serial w telewizji. Nie zbyt ciekawe miejsce, jednak można było zobaczyć, gdzie zamiast na piwko chodzą irańscy dżentelmeni.


(fajka wodna i herbata - ulubione używki Irańczyków)

Po herbacie, pitej w irańskim stylu, czyli kostka cukru na języku lub pod, a nie szklance, udaliśmy się na dworzec i o 19 wyruszyliśmy w stronę Isfahanu, naszego kolejnego przystanku w Iranie.
Kilka słów o autobusach w dawnej Persji. Dzielą się one na dwa typy „normal” i „VIP”. W pojazdach klasy „normal” są normalne rozkładane siedzenia. Dwa rzędy po dwa siedzenia. Podobnie jak w tureckich autokarach podaje się przekąski  – ładnie zapakowane, w kartonik. W zestawie jest także nielimitowana woda. W autobusach „VIP” są tylko trzy rzędy siedzeń i jest znacznie więcej miejsca, są specjalne podnóżki. Nie ma jednak monitorów jak w Turcji. Za lepszy autobus należy zapłać o połowę więcej i moim zdaniem nie warto, bo jak się nie umie spać w autobusie to nic nie pomoże i tak czy owak będziemy czuć dyskomfort.

Druga sprawa dotyczy przystanków. W Turcji autobusy zatrzymują się co dwie, trzy godziny. W Iranie raz na 12 godzin! Oczywiście w autobusie 95% pasażerów to mężczyźni, więc na postojach zawsze jest kolejka do męskiej toalety, dodatkowo nie ma pisuarów.

Chcąc nie chcąc przeszedłem do kolejnej kwestii... Toalety. W Iranie w znakomitej większości przypadków możemy skorzystać tylko z azjatyckiej toalety. Z początku może to wydawać się niekomfortowe ( jak tu poczytać gazetę?), jednak jest to bardziej higieniczne. We wszystkich toaletach są wieszaki na ubrania. Oczywiście nie ma papieru toaletowego, za to są kraniki i nasza lewa ręka. Mimo, że mam już pewne doświadczenie z tego typu szaletami, nigdy nie próbowałem tego rozwiązania. Zawsze lepiej mieć przy sobie chusteczki lub awaryjną rolkę. Jeżeli już znajdziemy europejską toaletę (zazwyczaj w pobliżu atrakcji turystycznych), prawie zawsze stoi w niej woda. Z początku myśleliśmy, że są one zepsute, jednak w związku z tym, że każda tak wyglądała doszliśmy do wniosku, że Irańczycy chyba nie wiedzą jak je montować.


(tak radzą sobie pomysłowi Irańczycy)

Czekało nas 12 godzin jazdy. Po drodze mieliśmy wrażenie, że kierowca nie znał drogi  i co chwilę byliśmy w tym samym miejscu, jednak około 7 szczęśliwie znaleźliśmy się już na dworcu w Isfahanie, by kontynuować naszą irańską przygodę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz