Przed przyjazdem do Norwegii mieliśmy plan, który zakładał,
że po zakończeniu budowy przedszkola poszukamy sobie normalnej pracy.
Pomyśleliśmy, że będziemy mieli kontakty i że w okolicy na pewno znajdzie się
ktoś, komu moglibyśmy pomalować domek czy uprzątnąć garaż. Jeszcze w Polsce wydrukowaliśmy
po kilkanaście CV, na miejscu wypisaliśmy kilka ogłoszeń i z pomocą Live
powiesiliśmy je na tablicach znajdujących się w marketach w Gran, które swoją
drogą wygląda jak jedno wielkie centrum handlowe ze średnią gęstością jednego
marketu spożywczego na 100m2. Niestety mimo kilku dni oczekiwania telefon
milczał i musieliśmy skorzystać z propozycji, którą już na samym początku
złożyła nam Live, czyli zbieranie truskawek na farmie „Helgeland Gard”.
My wybraliśmy darmowy nocleg w namiocie. Magazyn na truskawki był naszą bazą, gdzie trzymaliśmy rzeczy. Korzystaliśmy z prysznica w domku pana Jana, natomiast obiady i kolacje przyrządzaliśmy sobie w kuchni w baraku. Od właściciela farmy dostaliśmy materace, a namiot obłożyliśmy folią, wiec mimo chłodnych i deszczowych nocy w środku było bardzo ciepło.
(nasze ogłoszenie, z malutkim błędem)
Trzy dni przed rozpoczęciem pracy pojechaliśmy na rozmowę
kwalifikacyjna połączoną z szybkim szkoleniem z zakresu zbieractwa. Właściciel
- Johan przekazał nam podstawową wiedzę, niezbędną do efektywnej pracy na tym
stanowisku. Opowiadał o rozmiarach, jasności i jakości zbieranych
owoców. Truskawki należało dzielić już podczas zbioru. Jaśniejsze, ciemniejsze,
mniejsze, większe (o średnicy większej niż 28 mm – można to było w każdym
momencie sprawdzić dzięki dziurce w nosidełku), każde trafiały do innego
pojemniczka. Kluczowym elementem truskawki jest szypułka, która musi mieć ok.
15 mm, po to aby podczas transportu owoc miał co jeść (podobno znajdują się tam
substancje odżywcze) i nie zepsuł się podczas drogi do Oslo czy Bergen. W
Norwegii truskawki zbiera się do tzw. kurwetek, czyli pojemników, w których
mieści się ok. 0,5 kilograma truskawek lub 0,3 malin. Mieliśmy dostawać ok. 8 NOK
za kilogram truskawek i ok. 14 NOK za kilogram malin.
(w Norwegii bardzo popularne jest kupowanie owoców bezpośrednio na farmie)
W środę przybyliśmy na farmę punktualnie o 7 rano. Ubrani
(jak nam się wtedy wydało) odpowiednio byliśmy gotowi do pracy. Dostaliśmy
swoje numerki, które były naszym znakiem rozpoznawczym. Ja miałem 85, a Kasia
86. Od początku zdawaliśmy sobie sprawę że nie jest to łatwy kawałek chleba,
ale zapewnienia, że bez problemu uzbieramy po około 50 kg truskawek dziennie
dawały nam nadzieje na sukces.
Tego poranka mogliśmy
się przekonać, ze na farmie pracują praktycznie tylko nasi rodacy. Dowódcą całej
operacji był pan Jan, który przyjeżdżał na farmę w okolicach Gran od prawie 20
lat. Jeszcze siedząc w hangarze i czekając na odprawę przyjechał samochód,
który miał odebrać truskawki zebrane dnia poprzedniego. Kierowcą również okazał
się Polak. Zapach hurtowni owocowo-warzywnej w połączeniu z rozmowami po polsku
i o Polsce przeniosły mnie niemal w moje rodzinne strony. Brakowało tylko radia
Zet w tle.
Na odprawie pan Jan powiedział, że będziemy rwać „koronę”
czyli jedna z odmian truskawek. Razem z Kasią wyglądaliśmy dość komicznie na
tle świetnie przygotowanych, bo wyposażonych w gumowce i nieprzemakalne ubrania
współtowarzyszy. Jak się później dowiedzieliśmy mieli wątpliwości czy jesteśmy Polakami.
Po około 15 minutach podczas, których pan Jan dawał wyraz niezadowolenia z
pracy swoich zbieraczy, ruszyliśmy na pole.
Pierwszym zaskoczeniem było to, że wbrew naszym
oczekiwaniom krzaczki nie uginały się od
ciężaru truskawek i właściwie nasza praca polegała na ich szukaniu a nie
zbieraniu. Jak wcześniej wspomniałem owoce zbieraliśmy do kurwetek, każdy
pracownik miał przy sobie 12 takich pojemniczków, które nosiło się w dwóch
nosidełkach. Po zapełnieniu nosidełek, należało udać się do namiotu, który był
ustawiony po środku każdego pola, wziąć skrzynkę, nakleić na niej swój numerek,
przełożyć kurwetki i ruszać dalej. Później pan Paweł-Traktorzysta zabierał
skrzynki do magazynu, gdzie były one ważone, a wyniki zapisywane w zeszycie.
Zaczęliśmy pracę o 7, a już o 12 byliśmy pewni, ze nie
zostaniemy na farmie, tak długo jak początkowo planowaliśmy. Bardziej od bólu
kręgosłupa dokuczliwa była bezsensowność naszej pracy. Nawet „kombajny” czyli
najlepsi zbieracze oceniali sytuacje na polu bardzo źle. Sezon po prostu zmierzał
ku końcowi. Z planowanych 60 kilogramów zebraliśmy ok. 10.
Farma była potężna. Praktycznie codziennie szliśmy na inne
pole, na którym rosła inna odmiana truskawek. Po kilku dniach bez trudu
potrafiłem rozróżnić gatunki po wyglądzie i smaku. Oczywiście apetyt spada
wprost proporcjonalnie do godzin spędzonych nad krzakami, jednak musze przyznać,
że nie raz skusiłem się na jakiś wyjątkowo duży i niestety zepsuty okaz. Truskawki
w kurwetkach musiały być idealne, nawet najmniejszy ubytek powodował, że
należało ja odrzucić. Inaczej sprawa się miała gdy zbieraliśmy na tzw. miskę,
fabrykę lub marmoladę. Wtedy zamiast nosidełek dostawaliśmy miskę i należało
zbierać wszystkie truskawki nawet te przedojrzałe i zepsute (odcinało się wtedy
chora część). Podczas zbierania w ten sposób wyszło nasze nie przygotowanie,
jednak dzięki uprzejmości Polaków z farmy, którzy pomagali nam jak tylko mogli
skompletowaliśmy niezbędny strój czyli przeciwdeszczowe spodnie, nakolanniki i
pelerynę. Na miskę dużo łatwiej było zbierać na kolanach i wtedy ochraniacze
były nieocenione.
Polacy, którzy przyjechali do Norwegii na dwa miesiące
mieszkali w barakach zbudowanych specjalnie dla pracowników sezonowych. Cena za
łóżko wynosiła 50 NOK za dzień. Warunki były zaskakująco dobre. Kuchnia
wyposażona była w mnóstwo lodówek i zamrażarek, w salonie stał telewizor z
polskimi kanałami, było ciepło więc można było bez problemu suszyć przemoczone
ubrania.
My wybraliśmy darmowy nocleg w namiocie. Magazyn na truskawki był naszą bazą, gdzie trzymaliśmy rzeczy. Korzystaliśmy z prysznica w domku pana Jana, natomiast obiady i kolacje przyrządzaliśmy sobie w kuchni w baraku. Od właściciela farmy dostaliśmy materace, a namiot obłożyliśmy folią, wiec mimo chłodnych i deszczowych nocy w środku było bardzo ciepło.
(nasza szatnia)
Na farmie rosły także maliny, które były dużo wygodniejsze
do zbierania a do tego lepiej płatne. Kiedy okazało się, że pójdziemy je zrywać
(panowała rotacja) czułem się jakbym złapał pana Boga za nogi. Możliwość
zrywania na stojąco, a do tego krzaki, które uginały się pod ciężarem owoców
dawały nadzieję na dobre zbiory, niestety deszcz nieco pokrzyżował nam plany i
przedwcześnie musieliśmy zejść z pola.
Zrezygnowaliśmy po tygodniu. Powodem był głownie brak owoców.
Po farmie krążył żart: „miały być kokosy, a nie było nawet truskawek”.
Oczywiście pracownicy, którzy przyjechali odpowiednio wcześnie (czyli w jeszcze
czerwcu) zbliżali się lub nawet przekraczali magiczną granicę jednej tony. O
Polakach za granicą mówi się rożne rzeczy jednak w tym wypadku bez wątpienia
trafiliśmy na bardzo dobrych ludzi, pomagali nam jak tylko mogli i jestem
przekonany, ze bez nich nasz zarobek wyglądałby jeszcze skromniej.
Podsumowując razem zarobiliśmy razem około 2050 NOK. Co daje
po 500 PLN na osobę za 7 dni pracy. Zebrałem 78 kilogramów truskawek i 28,7
malin, co ni jak się miało to naszych wcześniejszych założeń.
Z farmy wyjechałem z ulga a jednocześnie wielkim niedosytem,
gdyż oznaczało, to ze jestem praktycznie bez szans na przywiezienie do domu
jakichkolwiek pieniędzy. W samolocie powrotnym do Polski cieszyłem się jednak z
miesięcznych wakacji, do których nic nie dołożyłem .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz